o jedno słowo za dużo

JEDNO SŁOWO ZA DUŻO Abbie Greaves • Książka ☝ Darmowa dostawa z Allegro Smart! • Najwięcej ofert w jednym miejscu • Radość zakupów ⭐ 100% bezpieczeństwa dla każdej transakcji • Kup Teraz! LOL - skrót od angielskiego "lots of laugh", czyli dużo śmiechu. Obecnie częściej używane jako określenie czegoś niespodziewanego oraz wcale nie śmiesznego. NPC - określenie osoby Zajrzyjmy na moment do umysłu, który z fabuły nie tworzy osi czasowej idącej od punktu A do B. Zajrzyjmy do mapy myśli. Mapy, od której początkowo nierozszerzone strzałki odchodzą i rozwidlają się z każdym obmyślonym aspektem fabuły. Mapy, na której środku napisano jedno słowo. Jedno słowo za dużo. Miron Kadziela. Uczestnik programu TVN „Milionerzy” podał poprawną odpowiedź, lecz mimo to pożegnał się z teleturniejem. Dlaczego? Przesądziło jedno słowo. Kup teraz na Allegro.pl za 30,99 zł Jedno słowo za dużo Muza 428482 na Allegro.pl - Warszawa - Stan: nowy - Radość zakupów i bezpieczeństwo dzięki Allegro Protect! Dating Age Difference Rule Of Thumb. Jedno słowo za dużo – Abbie Greaves Abbie Greaves to znana autorka bestsellerowej powieści – Ciche dni. Dziś zaprezentuję jej najnowszą książkę – Jedno słowo za dużo. Do napisania tej powieści zainspirował ją chłopiec z Japonii, który nigdy nie widział, aby jego rodzice ze sobą rozmawiali. Autorka specjalizuje się w analizie trudnych relacji w rodzinie. Natomiast to piękne dzieło zadedykowała swoim rodzicom, jak pisze: ”Dla których cierpliwość do mnie jest mówiąc oględnie, inspirująca”. Główną bohaterką książki – Jedno słowo za dużo jest Mary O’Connor. Dziewczyna jest stałym bywalcem dworca Ealing Broadway w Londynie. Codziennie po zakończonej pracy przychodzi na dworzec, od siedmiu lat, trzymając w ręku tekturkę z napisem WRÓĆ DO DOMU, JIM, którą zawsze nosi przy sobie, w tylnej kieszeni plecaka. W dni, kiedy panuje duży ruch, ktoś przystaje i pyta ją o Jima, ktoś chce wcisnąć pieniądze, a jeszcze inni uważają, że upadła na głowę. Mary po pracy udziela się charytatywnie, są to głównie noce w tzw. Nocnej Linii, do których zgłosiła się trzy miesiące po tym, jak Jim zaginął. Dziewczyna łudzi się, że pewnego dnia, poprzez tę linię odnajdzie Jima. Wszak to jej pierwsza i największa miłość…. Co takiego właściwie się wydarzyło i czy kiedykolwiek Jim się odnajdzie, dlaczego zniknął? Jedno słowo za dużo to wspaniała powieść obyczajowa, podejmująca trudne tematy i relacje rodzinne czy partnerskie, a jednocześnie zmuszająca czytelnika do refleksji nad mentalnością ludzkiego umysłu i depresji czy chociażby nawet uzależnienia. Jim pochodził z bardzo bogatej rodziny, był da Mary nie tylko pewnego rodzaju drzwiami, które otwierają się na całkiem nowy świat. Pokazał, że może śmiało iść przez życie, a nie przemykać się chyłkiem. Poszerzył jej horyzonty, zachęcał, aby miała coraz większe marzenia. Jednak, to Mary pozostawała bezpieczną przystanią dla nich obojga. Po kilku latach, coś się dzieje w ich związku… Czy jedno słowo wypowiedziane w przypływie emocji, może zaważyć na rozpadzie związku? Ciekawa, poruszająca i zmuszająca do refleksji książka. To historia dwóch osób, pochodzących z dwóch różnych światów. ”Wypasione mieszkanie, nadziana rodzina, zapatrzona w Jima partnerka. Dlaczego więc, u diabła ciężkiego, chłopak zniknął…” Strona wydawnictwa: Właśnie dlatego do przypomnienia tego pierwszego konfliktu, który wyłonił z "Solidarności" obozy, ugrupowania i partie niezależnie od politologicznych analiz, wybraliśmy świadectwa. Przed tygodniem o swoim udziale w tamtym konflikcie opowiadał Roman Graczyk, a o dystansie wobec lęków i lojalności rządzących wtedy Polską mówił Andrzej Werner. Dziś kolejna para świadectw. O wojnie na górze, jej źródłach, uczestnikach i najważniejszych instytucjach, a także o własnym w niej udziale lub próbach zachowania dystansu wobec najbardziej brutalnych namiętności opowiadają Jerzy Sosnowski i Tomasz Jastrun. Gromadzone przez nas świadectwa przypominają trochę "Hańbę domową", książkę, w której Jacek Trznadel próbował uchwycić istotę inteligenckich zaangażowań epoki stalinizmu. Są oczywiście pastiszem "Hańby domowej" w tym samym stopniu, w jakim inteligenckie zaangażowania lat 90. były pastiszem zaangażowań stalinowskich. Bo stalinizm był na poważnie, a w wojnie na górze najboleśniejszymi represjami były wypowiadane publicznie obraźliwe insynuacje, odmowy podania ręki, towarzyskie skandale. Przemoc była symboliczna, ale i tak zmieniła uczestników tamtych sporów, nieraz czyniąc ich nieodwracalnie niezdolnymi do uczestnictwa w normalnej demokratycznej polityce. p Cezary Michalski: Kiedy pan zanurkował w wojnę na górze? I dlaczego po stronie Tadeusza Mazowieckiego, Unii Demokratycznej, "Gazety Wyborczej", ostatecznie jako jej publicysta?Jerzy Sosnowski*: Moje "zanurkowanie" było dość przypadkowe i zupełnie niepolityczne. Swój pierwszy w życiu tekst publicystyczny opublikowałem na łamach "Gazety Wyborczej" w 1991 roku, czyli blisko rok po zabraniu jej znaczka "Solidarności", kiedy pierwsza fala emocji związanych z wojną na górze już się przetoczyła. Miałem wtedy swój prywatny kłopot z Kościołem: byłem wychowywany w katolickiej rodzinie, potem w połowie lat 80. z powodów osobistych pokłóciłem się z Panem Bogiem i przestałem chodzić do Kościoła. Ale gdzieś właśnie po 1989 roku jakoś się już z Szefem ułożyłem. Chciałem wrócić do tego Kościoła, ale zauważyłem, że coś się w nim zmieniło. Na czym polegała ta zmiana? Chrześcijaństwo w wydaniu katolickim, takie, w jakim się wychowałem w latach 70. i na początku lat 80., było wezwaniem do wolności, oczywiście na gruncie pewnej aksjologii i… wdzięczności (nazywanej wiarą). Taki rdzeń pozwalał się orientować w otwartej przestrzeni, wobec rozmaitych wyborów. Chrześcijaństwo było rozumiane bardzo szeroko, jako to wszystko, co zagospodarowujemy, interpretujemy, wychodząc od wiary, w naszych życiowych wędrówkach. Natomiast model antropologiczno-społeczny, który zobaczyłem po paru zaledwie latach przerwy, był modelem warownego, umocnionego obozu o bardzo wąsko zakreślonych granicach, które miały izolować przed wrogiem lub pozwalać go atakować... W dodatku te granice były zakreślane wedle mało religijnych kryteriów: politycznych, ideologicznych... Ja, naczytawszy się rozmaitych młodopolskich heretyków - bo żeby było śmieszniej jako uniwersytecki polonista zajmowałem się wtedy Młodą Polską - rozumiałem Boga jako wezwanie do wolności. I napisałem, że w polskim Kościele lat 90. sacrum zostało wyparte przez "ordnung", taka była moja prowokacyjna teza. Ten mój pierwszy tekst traktujący o bardzo osobistym przeżyciu najpierw pokazałem paru znajomym na zasadzie ciekawostki. Powiedzieli mi, że sami widzą to podobnie. Więc zaniosłem go do "Wyborczej", w której pracowało wielu moich kolegów. Ja chciałbym bardzo mocno, chyba po raz pierwszy publicznie, powiedzieć, że wbrew opinii o ówczesnym radykalizmie "Wyborczej" w tego typu sporach redakcja bardzo złagodziła mój tekst. Na przykład tytuł, bo ja pryncypialnie chciałem, żeby brzmiał: "Kościół bez Boga?". Zmieniono mi go na "Kościół zamknięty?", co było wersją soft. Spór pseudonimowany jako "konflikt pomiędzy Kościołem zamkniętym i Kościołem otwartym" trwał już wtedy od jakiegoś czasu i niestety pokrywał się z politycznymi podziałami wojny na górze. To zresztą żadne zaskoczenie, że w katolickim kraju jedni katolicy popierają Wałęsę, Wyborczą Akcję Katolicką, ZChN, różne rodzaje prawicy, a inni Tadeusza Mazowieckiego, Unię Demokratyczną... Ale w tej sytuacji pana subtelne wątpliwości zasilane przez katolicki modernizm muszą być czytane o wiele prościej. I były. Pamiętam, jak po pewnym czasie zaczęło mnie bawić, że co chwila w "Niedzieli" znajdowałem atak na "antykatolickiego publicystę Jerzego Sosnowskiego". A z drugiej strony wcale mi nie było do śmiechu, kiedy w prywatnej rozmowie pewien bliski mi wcześniej ksiądz nakrzyczał na mnie, że jestem młodzieńcem opętanym przez szatana, skoro publikuję u Michnika. Ale mamy rok 1991, wszystko jest świeże. Dzisiaj, kiedy z rzadka Jerzy Robert Nowak napisze coś na mój temat, wzruszam ramionami, bo to jest doskonale przewidywalne i niewiele mnie obchodzi. Wtedy to szokowało, po inteligenckiej sielance lat 80.? Szokowały formy, ale bardziej szokowało coś zupełnie innego: przeoczenie przez drugą stronę, że po naszej też są katolicy; że chcą dyskutować o Kościele z wewnętrznej perspektywy. Ja naprawdę nie byłem wrogiem katolicyzmu. I nikt wokół mnie. To zresztą może tłumaczy, dlaczego, jeśli chodzi o tak zwaną lewicowo-liberalną stronę sporu, wszyscy najważniejsi harcownicy tamtych czasów dzisiaj przycichli. Roman Graczyk w ogóle zajął się czymś innym, ja też już nie pyskuję tak strasznie. Bo co się stało? Otóż pojawiła się Kinga Dunin i pyta: dlaczego przerwałeś walkę z Kościołem o modernizację i liberalizację Polski? Podczas gdy ja wcale nie walczyłem z Kościołem, ale raczej próbowałem toczyć spór o kształt Kościoła pomiędzy czymś, co byłoby bardziej liberalnym, bardziej otwartym katolicyzmem, a czymś, co wówczas uważałem, zgodnie z trafną zresztą złośliwością Grossa, za "Kościół katoendecki", którego ja wówczas wcale nie uważałem za jedyny możliwy. A dzisiaj pan uważa? Także nie. Przecież znalazłem sobie miejsce w środowisku "Więzi". Ale mówię o tym wszystkim, żeby nie mylić tamtego sporu z innym, choć pozornie podobnym, jaki toczy się dzisiaj między Kościołem a ludźmi, którzy nie są katolikami, nie ustawiają tego sporu tak jak my, o kształt Kościoła, ale którzy chcą po prostu ograniczyć wpływ katolicyzmu na polskość, bo uważają ten wpływ za niedobry. Ale ja z taką tezą wtedy nie występowałem. Nie jest pan zatem ateuszem w służbie szatana, ale staje się publicystą "Gazety Wyborczej" regularnie i wyraziście zabierającym głos w sporach polityczno-kulturowych, najbardziej zresztą dla inteligenckiej wojny symptomatycznych. Mam wrażenie, że byłem wtedy niestety reaktywny: pisałem o tym, co mnie denerwowało, nie o tym, jak to powinno wyglądać. Poza tym ten mój pierwszy tekst wystylizowałbym pewnie dzisiaj bardziej w duchu "polityki miłości" (śmiech). Lepiej też rozumiem teraz powody niepokoju drugiej strony. Ale na początku lat 90. nie było Dawkinsa, nie było całej tej fali nowego ateizmu, nie było sprawy Buttiglionego… Ale podejrzewano się wzjemnie o chęć wykorzystania wszystkiego w polityce. Jako że "Wyborcza" ma Arkę Noego, prawica dochodzi do wniosku, że Jerzy Sosnowski wypowiada swoje wątpliwości wyłącznie po to, żeby Michnik wybrał swoich biskupów i przejął Kościół. Jesteśmy w dodatku świeżo po PRL i nikt do końca nie wie, jak bardzo sam jest silny, a jak silni są jego przeciwnicy. Pojawiają się też sojusze zupełnie niechciane. Gdy pokazano mi artykuł w "Nie", który zaczynał się od stwierdzenia: "publicysta »GW« Jerzy Sosnowski, zazwyczaj tak rozsądny…" (dalej było: "…napisał coś głupiego"), to szlag mnie trafił, ponieważ ja zupełnie nie po chrześcijańsku uważam Urbana za bete noir, za przykład czystego nihilizmu, z którym mi nigdy nie było po drodze. Ani dzisiaj, ani wtedy. Ale z drugiej strony przez cały czas oddziałuje na mnie i jakoś utwierdza w poglądach reakcja katolików tradycjonalnych na to, co pisałem. Bo jeżeli ja byłem wtedy młodzieńcem opętanym przez szatana, to, z całym szacunkiem dla niej, kim jest Kinga Dunin? Oni dzisiaj nawet nie potrafią porządnie nazwać jej stanowiska, bo dziesięć lat wcześniej słownik im się wyczerpał, mogą tylko powtarzać inwektywy. Tutaj muszę zresztą powiedzieć o moim tekście granicznym, o którym dzisiaj myślę, że zamiast go pisać, należało usiąść w kąciku i poczekać, aż mi złość przejdzie. Zostałem zaproszony przez Katolickie Stowarzyszenie Dziennikarzy na dyskusję na temat zapisu o ochronie chrześcijańskich wartości w preambule do Ustawy o radiofonii i telewizji. Kiedy przed zgromadzonymi wspomniałem nazwisko ks. prof. Tischnera, to zobaczyłem coś, co Orwell nazywa seansem nienawiści. Publiczność gwiżdże, krzyczy, a jakiś starszy pan wrzeszczy: "Zdrajca, na latarnię z nim!". Ja nie wiem, czy chodzi o Tischnera, czy o mnie, ale czuję się nieswojo. Kiedy Juliusz Braun, który też brał udział w tej dyskusji, usłyszał "na latarnię z nim", to wyszedł. A obecny tam Marek Jurek wstaje i mówi: "Tak wygląda ich tolerancja, jak my mówimy, co myślimy, to nas się nie słucha". Mówił tak, jakby nie słyszał krzyków własnej strony! Ja wróciłem po tym wszystkim do domu i machnąłem tekst o "wojnie na wyniszczenie", z określeniami może emocjonalnie usprawiedliwionymi, bo człowiek tak potraktowany ma prawo zareagować gwałtownie, ale może niekoniecznie na łamach prasy. W odpowiedzi Rafał Ziemkiewicz zrobił ze mnie jakiegoś uczestnika krucjaty antychrześcijańskiej, który zapowiada, że zamierza wyniszczać Kościół. Mam wrażenie, że to działało na zasadzie prymitywnej kłótni małżeńskiej, kiedy mąż mówi coś nieprzyjemnego, ale jeszcze nie sugeruje, że żona jest kretynką. Tyle że mówi o jedno słowo za dużo, ona słyszy o dwa słowa za dużo i odpowiada o trzy za dużo. A po chwili wyzywają się już od dziwek i alfonsów. Pamiętam też moment, kiedy zorientowałem się, że margines swobody w moim "obozie" jest bardzo wąski. We wspomnianym już przeze mnie artykule po spotkaniu w Katolickim Stowarzyszeniu Dziennikarzy, widząc przecież, że piszę tekst niebywale ostry, napomknąłem w jednym zdaniu dla równowagi, iż Marek Jurek, kiedy nie rozmawia się z nim na tematy polityczne, jest niezwykle uroczym facetem. Bo ja go odprowadziłem po tym spotkaniu do Sejmu, padało, a ja miałem parasol. I bardzośmy sobie miło rozmawiali, zaczęliśmy porównywać rozmaite gatunki piwa... Wtrąciłem więc do tekstu to zdanie, po czym ze zdumieniem odkryłem list do redakcji pewnej bardzo znanej osoby, która za to jedno zdanie określiła mnie mianem paputczyka Kościoła. O przeciwniku nic życzliwego - taka się rysowała zasada. Kiedy to wszystko do pana dotrze? Po roku czy dwóch zaczynam wyhamowywać. Początkowo w takim poczuciu, że wszystko, co miałem do napisania w tej sprawie, już napisałem. Wtedy prawie przestaję publikować teksty w dziale opinii "Gazety Wyborczej", a zaczynam pisać do działu kultury. Choć czasami moja współpraca z gazetą wygląda tak, że mnie Adam zaprasza i inspiruje do jakiegoś tekstu… To robi każdy redaktor naczelny, w każdej gazecie. Tylko że ja w pewnej chwili zacząłem łapać Adama na tym, że on inspiruje mnie do pisania tekstów, które są straszliwie przewidywalne. Pamiętam, jak kiedyś zaproponował mi, żeby porównać język Urbanowego "Nie" z "Gazetą Polską". No zgadnij koteczku, co miało z tego wyniknąć? I mnie to zaczęło nudzić trochę, wolałem publikować mniej oczywiste teksty w dziale kultury, ale to także okazało się nieproste. Pisze pan wtedy recenzje z czasopism, czasem prawicowych lub o prawicowość podejrzewanych. To nie były donosy na dziarskich chłopców, którzy ostrzą noże, ale uczciwe analizy, nawet jeśli polemiczne. Zaczęło być dla mnie niepokojące, że po każdym moim tekście na temat związany z grubsza rzecz biorąc, ze środowiskiem "brulionu" w redakcji wyrażano, tak to nazwijmy, dezaprobatę. I zacząłem w pewnej chwili się zastanawiać - a ja nie jestem wcale homo politicus - czy ostatecznie nie chodzi tutaj jednak o rząd dusz… Toteż w pewnej chwili się z "Wyborczą" rozstałem, zresztą nie ze swojej inicjatywy, po prostu zabrano mi ten felieton, stwierdzono, że ja jednak niewłaściwe pisma omawiam i moje wybory estetyczne są nie do przyjęcia, więc się trochę obraziłem. Ale prawdziwym przełomem była dla mnie dopiero afera Rywina. A dokładnie zeznania Michnika przed komisją. Jakie momenty tych zeznań, bo różne osoby na bardzo różne rzeczy zwracały uwagę. Ja wcześniej traktowałem zdarzające się Michnikowi wyczyny - że ogłaszał Czesława Kiszczaka człowiekiem honoru (z czego się zresztą wycofał), a to mówił "odpieprzcie się od generała", a to przyjaźnił się z Urbanem - jako sprawy akcydentalne, niezwiązane z jego propozycją ideową. Sam zresztą mam na swoim koncie tekst, w którym próbowałem opisać, jak sobie wyobrażam warunki brzegowe sojuszu Unii Wolności, na którą wtedy głosowałem, z SdRP, jeśli miałbym go zaakceptować. Pisałem tak: "Chłopcy, możemy razem konstruować nowoczesne państwo, pod warunkiem że nie będziemy ukrywać przed sobą, że PRL była draństwem, ze stanem wojennym na czele". Zresztą właśnie po tym artykule Urban napisał, że taki rozsądny publicysta, a tutaj coś brzydkiego mu się zdarzyło. Natomiast w czasie tych zeznań przed rywinowską komisją dotarło do mnie nagle, że to nie jest jedynie promocja sympatycznego projektu liberalno-demokratycznego państwa, któremu towarzyszą jakieś wpadki Adama Michnika, że to jest niestety sprzedaż wiązana. I wtedy uświadomiłem też sobie coś, co do tej pory uważam za ważny składnik mojego myślenia o Polsce, o świecie. Mianowicie, że należy bardzo precyzyjnie rozróżniać, czy mówimy o moralności, czy mówimy o prawie. Na ten temat napisałem inny ważny dla mnie tekst "Wolność za darmo" w 2002 roku, też do "Wyborczej", po którym z kolei usłyszałem, że jestem faszystą. "Wyborcza" wtedy zaproponowała, żebym się po dłuższej przerwie odezwał na jej łamach. Ja akurat myślałem o rozliczeniu ze swoją publicystyką lat 90. i pomyślałem, czemu nie. No i to był dla nich straszliwy kłopot, oni trzymali ten tekst chyba trzy miesiące. Decyzja o publikacji jednak dobrze o nich świadczy. Przedstawiał pan podstawowe wątpliwości co do linii gazety, a jednocześnie był pan znany jej czytelnikom. Trudno było pana ustawić jako oszołoma. Owszem, jestem im wdzięczny, że zdecydowali się na rozpoczęcie tamtej dyskusji. Tyle że wielu polemistów, których znam prywatnie i uważam za inteligentnych, dziwnie nie zrozumiało, o czym jest mój tekst. Jeśli Witek Bereś, którego mam za człowieka niezwykle błyskotliwego, zaczyna mi wmawiać, że mój tekst mówi o mojej niechęci do młodzieży, to ja zastanawiam się, czego on się napalił, i jest to najżyczliwsza dla niego hipoteza, na jaką mnie stać. Bo kiedy ja przedstawiłem paktowanie z Urbanem, z jego nihilizmem, jako przekroczenie pewnej granicy, to co to ma wspólnego z młodzieżą, z wrażliwością na pop- kulturę itp.? I znowu, tak jak w moim pierwszym tekście z 1991 roku wcale nie chodziło o niszczenie Kościoła, tak również ten tekst z 2002 roku nie znaczył przecież, że zostałem entuzjastą faszyzmu i zamordyzmu, tylko że według mnie jest błędem jednoczesne domaganie się jak największej przestrzeni wolności w sensie prawnym i równoczesne sugerowanie, że nie warto konstruować jakiegoś najbardziej pożądanego modelu zachowań moralno-społecznych. Moim ideałem byłoby maksymalne poszerzenie wolności prawnej, tzw. negatywnej, przy jednoczesnej pracy, żeby na gruncie polskiej kultury, oczywiście o wielu tradycjach, skonstruować niepisaną odpowiedź na pytanie: co warto? Jak u św. Pawła, że wszystko wolno, ale nie wszystko warto. Na przykład: ja nie jestem za całkowitą delegalizacją aborcji, bo żyjemy w świecie, w którym na ten temat nie ma niestety jednej opinii, więc nie można jej odcisnąć w represyjnym prawie. Natomiast uważam, że cała praca powinna iść w kierunku uświadomienia ludziom, że aborcja pozostaje moralnym złem (choć bywają w życiu sytuacje tragiczne). Moja polemika z Michnikiem dotyczyła tego, żeby zacząć rozmawiać o wartościach, ponieważ tu się rozpędziliśmy. Bo czym innym jest powiedzenie, że nie zgadzamy się na cenzurę, a zatem "Nie" Urbana ma prawo się ukazywać, a zupełnie czym innym uznanie Urbana za partnera do rozmowy i dostrzeganie cenzury w opinii, że jak ktoś "Nie" Urbana bierze do ręki, to się kąpie w szambie. I za to nazywano faszystą? Przecież to klasyczny liberalizm z nieco konserwatywnym odcieniem... To nawet pozostało jako cień na moim wizerunku do teraz. W zeszłym tygodniu odpowiadałem internautce, która napisała zresztą miły list w rodzaju: odkryłam ze zdziwieniem, że się z panem zgadzam i że ma pan poczucie humoru, bo przecież po tym artykule, co pan go zamieścił wtedy w "Wyborczej", miałam pana za fundamentalistę, zacietrzewionego fanatyka itp. Ludzie zwrócili uwagę nie na to, co dla mnie było istotne, co było dla mnie novum, że mówienie o wartościach nie musi wiązać się z przymusem prawnym, tylko zrozumieli to tak, jakbym zgłaszał postulat polityczny, a nie etyczny. Zresztą nie bez winy prawej strony moim zdaniem, która też tego nie rozróżnia. Bo o ile tamten mój artykuł był związany właśnie z takim przypomnieniem, że nie musimy majstrować w systemie prawnym, żeby móc wyraźniej mówić o wartościach, to bardzo szybko, wręcz dydaktycznie przejrzyście, władza PiS pokazała mi, że druga strona popełnia ten sam grzech w przeciwną stronę. To znaczy o ile środowisko tzw. lewicowo-liberalne domaga się, żeby nie tylko uczynić nierepresyjnym prawo, ale także uczynić nierepresyjnym język, to prawa strona mówi: uczyńmy prawo represyjnym, bo to jest jedyny sposób, żeby można było w ogóle na poważnie mówić o wartościach. Ja zresztą, Bogu dziękować, nawet w okresie mojego największego wychylenia na prawo nigdy nie głosowałem na PiS, ale jestem trochę takim sierotą po PO - PiS, chociaż dzisiaj wydaje się, że mieliśmy nadzieje raczej groteskowe. Ja się na konserwatyzm żoliborski Jarosława Kaczyńskiego bardziej nabrałem. Naprawdę miałem nadzieję, że on ma potencjał, aby wojnę na górze zakończyć. Jednak kiedy natrafił na opór, zresztą trzeba powiedzieć uczciwie, solidny, to zamiast społeczny front wojny na górze przełamać, po prostu zagospodarował jedną stronę, jej resentymenty. Jak to sam dzisiaj z coraz większą satysfakcją mówi - stanął po stronie moherów. Sprowokował mnie pan teraz do wygłoszenia czegoś w rodzaju autoreklamy, ponieważ mam wrażenie, że ze wszystkich tekstów, jakie opublikowałem w latach 90., o jednym myślę, że był głęboko trafny. I to bez obrazy, ale chodzi mi o recenzję z pańskiej książki "Powrót człowieka bez właściwości", ponieważ w tej mojej recenzji istotnym rozpoznaniem było przeświadczenie, że formacja młodej prawicy, którą pan wtedy reprezentował, odgrywa bezwiednie finał "Tanga" Sławomira Mrożka. Że skoro jest Artur (czyli buntująca się młoda prawicowa inteligencja) i jest Stomil (w tej roli "Gazeta Wyborcza"), to z całą pewnością będzie też Edek. A ja przecież nie mogłem przewidzieć, że zobaczę aż tak doskonałą ilustrację mojej tezy. Nie przyszło mi wtedy do głowy, że będę obserwował sojusz PiS - Samoobrona - LPR. Oczywiście dziś ogłasza się sukces myśli politycznej Jarosława Kaczyńskiego, mianowicie Samoobrona i LPR zniknęły z parlamentu. One zniknęły, ale przecież kiedy się słucha, co mówi Jarosław Kaczyński w tej chwili, to widać, że wygnany wampir wstąpił w niego. I całkowicie odebrał mu ten jego "żoliborski konserwatyzm". On czasem sugeruje, że kiedy na początku lat 90. mówił rzeczy mądrzejsze, był za to karany usunięciem na polityczny margines. A gdy zaczął mówić rzeczy głupsze, ma oparcie w silnym i trwałym elektoracie. Toteż ja nie mówię, że Jarosław Kaczyński jest Edkiem, ale że on Edka obsługuje, bo wie, że Edek jest w Polsce bardzo silny. Edek, czyli cały zespół fobii, lęków, patologii i prostactwa (doprawdy nie mam na myśli braku wykształcenia), które być może "Gazeta Wyborcza" w okresie wojny na górze przejaskrawiała, ale której istnienia pan czy cała ta kontestująca "Gazetę Wyborczą" młoda prawica w ogóle nie brała pod uwagę. A ja to mówię trochę także z perspektywy własnego doświadczenia. Bo zaraz po tamtej publikacji w "Wyborczej" z 2002 roku zaczęto mnie zapraszać na przyjacielskie dyskusje do prawicowych środowisk, gdzie czasami czułem się naprawdę dość niewyraźnie, jak wilk, którego przemocą ubierają w owczą skórę i mówią: teraz już jesteś nasz. I zdarzało się, że słyszałem od nich formułowane w ich wewnętrznym języku tezy na temat polskości i jej wrogów oraz marzenia polityczne, których naprawdę wolałbym nie słyszeć i nie zapamiętać. Zapytam zatem o antysemityzm w Polsce i na polskiej prawicy. Co tu było prawdą, a co przejaskrawieniem? Lęki z kręgu "Wyborczej" były mi początkowo dosyć bliskie. W pewnej jednak chwili, właśnie gdzieś w okolicach 2002 roku, doszedłem do wniosku, że nawet jeśli są argumenty na rzecz tego, żeby się obawiać antysemityzmu w Polsce, to one bywają czasem używane w złej sprawie, więc dajmy sobie spokój… To jest banał, bo to już chyba oczywiste, że łatka antysemity była przylepiana ludziom kłopotliwym z zupełnie innych powodów. Na przykład Ryszard Legutko jest poza podejrzeniami, natomiast on też oberwał takim epitetem… W związku z tym zacząłem konsekwentnie mówić, żeby z tym nie przesadzać. I zdarzyło mi się, że w "Klubie Trójki" rozmawiałem z Beresiem i Burnetką o ich książce na temat księdza Musiała. Zacząłem w tym duchu, czy ten ksiądz Musiał aby trochę nie przesadzał. I rozmawiam z nimi, słyszę, że występuję w roli adwokata diabła, ale taka bywa rola dziennikarza w audycji, zresztą mam do Beresia pretensje za tamtą jego polemikę ze mną, więc chętnie się z nim ścinam. I jak to w radiu mam przed sobą ekran, na którym wysypują się maile. No po prostu guano. Po tej mojej kwestii, że chyba ksiądz Musiał przesadził z tym antysemityzmem, zaczynają pisać do mnie ludzie: śmielej tym Żydom dowalić redaktorze, dlaczego pan tak mało pisze o tym, że ohydni Żydzi za pieniądze podatników szkalują naród polski... To tyle, jeśli chodzi o moje doświadczenie z antysemityzmem polskim. Jego nie ma, póki nie powiesz, że go nie ma, bo wtedy on się odzywa i mówi triumfalnie: no właśnie, nie ma mnie, tylko Żydzi mogą mówić, że jestem. Ma pan na mnie haka w postaci tego "Tanga". Przyznaję, uważałem, że lęki przed Edkiem są przesadzone i używa się ich wyłącznie jako politycznego narzędzia. "Gazeta Wyborcza" po pierwsze niszczy centrum, spycha je w stronę Edka. A po drugie drażni się z Edkiem tam, gdzie można by go anestezjować, korumpować, uśpić - wszystko, byle nie symboliczna przemoc pod adresem "ciemnogrodu", jaka pojawiła się na początku lat 90. Ale właśnie dlatego problemem jest dla mnie przemiana, czy raczej realna polityczna aktualizacja, Jarosława Kaczyńskiego, który nagle zaczyna mówić, że nie wszystko w dawnym ustroju było złe, bo PRL słusznie ostrzegał nas przed tym, że Niemcy chcą nam zabrać Opolszczyznę. Ja nie twierdzę, że dzisiejsza siła Niemców i słabość Polaków nie jest ryzykiem, zresztą dla obu stron. Ale nigdy nie będę o tym mówił językiem Gomułki. Także konieczność słuchania - i to od Krasnodębskiego czy Dorna, a nie od jakichś bęcwałów - że Rydzyk przywrócił części Polaków poczucie obywatelskości, nauczył ich aktywności społecznej, kiedy on robi z nich resentymentalne zombi, sprawia, że gorzej mi dziś wychodzi bicie się w cudze piersi, bo ja tego wszystkiego nie przewidziałem. To ja się chętnie odwdzięczę taką oto uwagą, że jak myślę o sobie z lat 90., to ja rzeczywiście widziałem za pana plecami Edka, natomiast w ogóle nie patrzyłem, kto jest za moimi plecami. A tam były figury bardzo nieprzyjemne, które nie odgrywają może żywej roli w życiu politycznym, ale już w życiu społecznym chyba tak. Po pierwsze to był człowiek masowy, taki z pism Ortegi y Gasseta, ktoś, kto w ogóle ma wysypkę na mówienie o wartościach, ale nawet nie z powodu przywiązania do jakiejś ideologii, tylko jako konsument w najgorszym sensie tego słowa. I po drugie starzejące się sieroty po komunizmie, które zaczęły w pewnym momencie oprócz "Nie" kupować "Wyborczą", ufam, że wbrew intencji wielu jej redaktorów. p *Jerzy Sosnowski, ur. 1962, pisarz, publicysta, krytyk literacki i filmowy. W pierwszej połowie lat 90. współpracował z "Gazetą Wyborczą". Obecnie jest dziennikarzem TVP Kultura. Autor powieści i tomów opowiadań "Apokryf Agłai" (2001), "Wielościan" (2001), "Linia nocna" (2002), "Prąd zatokowy" (2003) oraz "Tak to ten" (2006). Opublikował także zbiory esejów: "Śmierć czarownicy! Szkice o literaturze i wątpieniu" (1993) oraz "Ach" (2005). W 2001 roku otrzymał nagrodę Fundacji Kościelskich. Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL Kup licencję Polish Arabic German English Spanish French Hebrew Italian Japanese Dutch Polish Portuguese Romanian Russian Swedish Turkish Ukrainian Chinese English Synonyms Arabic German English Spanish French Hebrew Italian Japanese Dutch Polish Portuguese Romanian Russian Swedish Turkish Ukrainian Chinese Ukrainian These examples may contain rude words based on your search. These examples may contain colloquial words based on your search. Powiedziałeś o jedno słowo za dużo. Jedno słowo za dużo a zamknę cię w domu na rok. Kiedyś wypsnęło mu się słowo za dużo i Johnny wybił mu zęby. Niech pan zobaczy, jak ludzie poddawani są torturom za to, ze powiedzieli słowo za dużo. Dlaczego zawsze musisz powiedzieć o słowo za dużo? Szefostwo twierdzi, że słowo na "J" to o słowo za dużo. Najbliższym przyjacielem Liona w GIGN jest Montagne, ale kiedy Thatcher uderzył Liona, gdy ten powiedział o jedno słowo za dużo, Lion był o krok od sprowokowania bójki pomiędzy GIGN i SAS. Lion's closest friend in GIGN is Montagne, but when Thatcher punched Olivier after he said the wrong thing during a training exercise, Lion almost brought the GIGN and SAS to blows. Nie chcemy przeszkadzać panu w pogawędce z panem Gibsonem musimy jednak pana ostrzec, że jeżeli powie pan choćby o słowo za dużo już nigdy nie ujrzy pan swojej ukochanej córeczki. We don't want to interrupt your chat with the man from the Foreign Office,... but if you tell him anything of what you know,... you will never see your child again. Uspokójcie się, zanim powiecie o jedno słowo za dużo! Guys, chill out before you say something you don't mean. Dużo jest naciągnięte, ale też nie mogę mówić za dużo, bo... mógłbym... o słowo za dużo powiedzieć a potem kłopoty by spadły na medium, więc... teraz mogę tylko powiedzieć: obserwujcie, obserwujcie - poczynania - rządu. A lot is being stretched but also I can't say too much, because... I could... a word too much say, and later troubles would fall on medium, so... now I can only say: observe, observe actions of Government. Że powiedziała jedno słowo za dużo i, że pojadę do Ameryki,... nawet jeżeli tego nie chciałam. I told her if she said one more word, I would go to America, even if I did not want to go Ktoś powie o słowo za dużo i zaleją nas potokiem pytań. Somebody's bound to crack when they start asking a million questions. Kiedyś wypsnęło mu się słowo za dużo i Johnny wybił mu zęby. Learned to do everything with his teeth. Czy to się aby nie nazywa "powiedzieć o jedno słowo za dużo"? Other results Daj spokój, to słowo ma za dużo sylab. To słowo ma za dużo liter. Jedno słowo z tobą to za dużo. Choć w tym przypadku farma to za dużo słowo. Although in this case, "farm" is probably too big a word. Jedno słowo z tobą to za dużo. Daję słowo za to, byłem zamrożony wystarczająco długo. But take my word for it, I was frozen long enough. No results found for this meaning. Results: 33355. Exact: 14. Elapsed time: 274 ms. Documents Corporate solutions Conjugation Synonyms Grammar Check Help & about Word index: 1-300, 301-600, 601-900Expression index: 1-400, 401-800, 801-1200Phrase index: 1-400, 401-800, 801-1200 (HISTORIA ZAWIERAJĄCA JAKO MORAŁ OSTRZEŻENIE) - Znałem kiedyś człowieka, który twierdził, że widział raz diabła… - Albo był z niego skończony wariat, albo musiał coś przeskrobać. Zawsze byłem wielbicielem opowieści z głębokim morałem, gdyż brak takowego może skazać dzieło na natychmiastowe odrzucenie przez szeroką publiczność, a jego autora na niekończące się docinki i drwiny, a później na literacką banicję. Jakaś puenta obowiązuje wszystkich, nawet tych, którzy parają się literaturą absurdu, jak poniekąd ja, choć jest to jeden z wielu gatunków literackich, jakie uprawiam od dawien dawna, obok mej stałej pracy – z zawodu jestem bowiem księgowym w dużej, dobrze prosperującej fabryce papierosów, co bynajmniej nie przeszkadza mi co jakiś czas przeistaczać się w pisarza i tworzyć coś z niczego. Zawsze hołdowałem oszczędności słowa i pewnej powściągliwości języka, rezygnując świadomie z nudnych opisów przyrody, wyglądu mieszkań, czyjejś powierzchowności czy też analizy pokrętnych stanów ducha, przejmując tę manierę pisarską bezpośrednio od wielkich, ponurych bardów skandynawskich z początku dwudziestego wieku. Moje ksiązki są znane nawet za granicą, lecz pomimo tego, poważnego splendoru, zachowałem skromność i woda sodowa nie uderzyła mi jak dotąd do głowy. Zawsze dbam o to, aby w mych utworach był obecny wyżej wspomniany morał, i sądzę, że i tym razem tak będzie – wystarczy tylko rzucić okiem na podtytuł tej opowieści, by pozbyć się szybko wszelkich wątpliwości. Opiszę dziś bardzo istotny i niebagatelny skrawek życia mego przyjaciela, którego poznałem zupełnie przez przypadek, nad piękną rzeką na północy naszego kraju, będąc tam pewnego dnia na rybach, na oświetlonym słońcem, drewnianym pomoście. Takich ludzi rzadko spotyka się w życiu, jeśli w ogóle. Myślę, że z tego względu, że żyje ich między nami naprawdę niewielu. Trafić na nich to cud – wtedy trzeba spojrzeć na to, jak na niezwykłe coś, co wcale nie musiało się nam przydarzyć, mogło to spotkać naszego sąsiada, albo kogoś w Kanadzie. Coś w naszym życiu nagle się zmienia i odkrywamy, że obok nas może istnieć kolorowy świat namiętności innych ludzi. To zawsze będzie wielkim przeżyciem. Zwłaszcza, kiedy wciągnie nas w swój niesamowity wir. Nagle i my się zmienimy… Zapomniałem się przedstawić: nazywam się Sven Blumkvist i jestem Szwedem. Mówię to na wszelki wypadek, gdyby ktoś nie wiedział lub zapomniał. Mieszkam w mym kraju od urodzenia i mam trzydzieści pięć lat. Jestem na ogół szczęśliwy. Przynajmniej dotąd byłem. Pojechałem zatem kiedyś, w maju, pełen emocji i entuzjazmu, nad moją ukochaną rzekę, w której na kilometr pachniało grubym pstrągiem i okoniem oraz niekiedy i metrowym szczupakiem, niezbyt częstym na tym odcinku, łowionym zazwyczaj „na żywca”, i pierwszą rzeczą, a właściwie osobą, jaką tam ujrzałem, był grubawy, pulchny jegomość z czarnym jak smoła wąsem i potężną łysiną czołową, siedzący sobie, jakby nigdy nic, na pomoście i łowiący na spławik. Wydał mi się dość sympatyczny, i choć lubiłem łowić w samotności, jakoś mi nie przeszkadzała jego obecność. Od tamtej chwili minęło pięć lat. Kreślę te słowa niemalże na gorąco, tuż po fakcie, ponieważ to, co będzie finałem tej opowieści wydarzyło się zaledwie kilka tygodni temu i nadal nie daje mi normalnie spać po nocach, nie pozwalając odnaleźć w sobie gwałtownie utraconego spokoju i równowagi psychicznej. Zbyt niesamowite to było, by udawać, że nic się nie stało – stało się bowiem bardzo wiele. Jednak wiem, że będę musiał pogodzić się z tym, co widziałem na własne oczy, choć od tego wszystkiego w głowie się burzy, i pewnego dnia uwolnić się od nawracającego natrętnie, przykrego obrazu naszego, ostatniego spotkania. Przez chwilę mu się przyglądałem i nieco rozśmieszyło mnie jego niecodzienne ubranie: miał na sobie szerokie, czerwone spodnie i jasnozieloną koszulę. Posiadał śmieszne, szare kalosze z jakimiś cudacznymi wzorkami w kształcie kwiatków na cholewach. Na głowie tkwiła żółta czapka w czerwone paski z niebieskim daszkiem. Zagadnął mnie pierwszy, z uśmiechem na twarzy. Wesoło i naturalnie. Jakbyśmy znali się od stu lat i razem sto razy kradli konie. - Pan wędkarz? - Tak – odparłem. - To tak jak ja. Tu, nad tę rzekę, przyjeżdżam już od dobrych dwudziestu lat – rzekł. - I ja tu czasem bywam. Jakoś nigdy tu pana nie widziałem. - Ani ja pana. Ale zawsze jest ten pierwszy raz! – uśmiechnął się rozbrajająco. - Właśnie – odpowiedziałem. Potem rozmowa potoczyła się sama. Szybko dostrzegłem, że jest człowiekiem jowialnym i dobrotliwym, z gatunku takich, do których pała się nagłą sympatią od samego początku. Od razu go polubiłem. Miał w sobie coś z wesołka, coś z wnikliwego, nieco sarkastycznego krytyka. Był zapewne tęgim oryginałem i ekscentrykiem, o czym miałem się niebawem przekonać. Zdawał się świadomie pielęgnować ten rys swej osobowości, uznając go za doskonale określający i definiujący jego bez wątpienia nietuzinkową i niepowtarzalną duszę. Sypał bez przerwy dowcipami do tego stopnia, że po jakiejś drugiej godzinie naszej pogawędki na pomoście, poważnie nadwyrężyłem mięśnie mego brzucha, który podskakiwał rytmicznie w miarę, jak mój nowy znajomy rozśmieszał mnie czymś kolejnym. W końcu spojrzał na mnie spod swych okularów i powiedział: - Jeszcze się nie przedstawiłem. Nazywam się Wasilij Podpoduszkin. Prowadzę spory sklep z artykułami żelaznymi. Były Rosjanin, od trzydziestu trzech lat Szwed z konieczności i wyboru. Życie jest nieprzewidywalne. - Sven Blumkvist – rzekłszy to podałem mu rękę. – Jak na cudzoziemca doskonale mówi pan po szwedzku. To jeden z najtrudniejszych języków w Europie. Pan ma nawet czysty akcent. To coś niezwykłego. Czasem słyszy się obcokrajowców, którzy tak straszliwie kaleczą ten język, że aż uszy więdną, ale to nie ich wina. - Po tylu latach pan też by mówił obcym językiem, tak jak ja. Jestem tu od 1917… - Pan opuścił swój kraj, gdy wybuchła rewolucja? – zapytałem. - Zgadł pan. Byłem posiadaczem ziemskim. Miałem wieś przy granicy fińskiej. Mnóstwo służby. Dość wcześnie zmarli moi rodzice – oboje w tym samym roku. Potem musiałem sam zarządzać majątkiem, jako nastoletni chłopak. Uciekając z Rosji miałem dwadzieścia siedem lat i czyniłem to ze wielkim bólem serca kogoś, kto zmuszony jest uciekać z własnej ojczyzny… Dziś mamy rok 1950, co oznacza, że mam sześćdziesiąt lat. Większość z nich była fantastyczna. Polubiłem ten wasz kraj. - Pozostanie w Rosji oznaczało pewną śmierć, prawda? Zwłaszcza dla obszarnika? – zapytałem. - Właśnie. Trzeba było wiać przed dyktaturą proletariatu i czerwonym motłochem tego diabła Lenina, który ubzdurał sobie w swej pustej łepetynie, że jest nowym mesjaszem. Pewnej nocy usłyszałem pod oknami jakieś głośne, gardłowe głosy, ktoś rzępolił hałaśliwie na harmonii, kto inny walił pięścią w moje drzwi. Poprzedniego dnia cała moja służba dała gdzieś nogę. Schowałem się pod łóżko, na którym była długa kapa, prawie do samej podłogi. Gdy w końcu sforsowali drzwi, szukali wódki i żarcia, i zabrawszy wszystkie kiełbasy, boczki i czosnek, które wisiały przy kuchni, poszli sobie w czorty. Napędzili mi stracha. Byli pijani, więc poprzez to niebezpieczni. Gdyby mnie znaleźli, pewnie bym tu dziś z panem nie rozmawiał… - Zapewne… - przytaknąłem. - Kiedy poczułem po chwili swąd dymu, zrozumiałem, że podpalili dach. Był ze słomy. Wtedy u nas tylko takie były. Wyszedłem spod łóżka i wyjrzałem ostrożnie przez okno. Podwórze było puste. Pojechali. Jeszcze tej samej nocy wydobyłem ze ściany złoto, które miałem – mnóstwo złotych rubli – i zabrawszy je oraz trochę ubrań, które wtłoczyłem do dużej walizy, udałem się pośpiesznie do stodoły, gdzie trzymałem rower i po chwili jechałem już ku granicy fińskiej. - Odważny z pana człowiek – zauważyłem ze szczerym podziwem. – Rzadko kto zdobyłby się na taki krok! Mój nowy znajomy podobał mi się coraz bardziej. Zaczynał mi poważnie imponować. On zaś ciągnął dalej swą historię: - Życie czasem wymaga tego od nas. Ciężko było mi wyjeżdżać, ciężko, bo wiedziałem, że nigdy już do tego kraju nie powrócę. W sercu czułem ucisk. I gorycz. Niepokój wdzierał mi się do duszy. Tak to jest w takich, złych chwilach, których nigdy nie powinno być. Przez zieloną granicę przedarłem się na moim rowerze do Finlandii, gdzie uzyskałem doraźną pomoc w postaci noclegu i ciepłej strawy. Po jakimś tygodniu znalazłem się w Szwecji i tu już pozostałem. Znane mi było pewne miasto, gdzie mieszkało trochę Rosjan i tam też się udałem. Miałem pieniądze na start. Nie groziła mi nędza. Do dziś w nim mieszkam, i niech mnie diabli, jeśli miałbym się kiedyś z niego ruszyć! To trzydzieści kilometrów stąd. Mam tam dom i żonę Ingrid. Moje dwie córki dawno temu wyszły za mąż i mieszkają gdzie indziej. Mają porządnych mężów. Kocham to miasteczko i wiem, że i mnie, obcego skądinąd człeka, ludzie pokochali i obdarzyli szacunkiem. To mnie raduje! Może los wynagrodził mi w ten sposób utratę mego majątku w Rosji? Teraz jest tam pewnie jakiś parszywy kołchoz, albo inny wymysł szatana! Cieszę się, że nigdy tego nie zobaczę, bo serce może pęknąć… Ja, Rosjanin z urodzenia, mam w sobie coś z romantyka, którego zawsze będzie coś gnało ku bezkresnym stepom… I tak oto poznałem tego oryginalnego człowieka, z którym miałem przyjaźnić się przez następne pięć lat. Szkoda, że tak krótko. Ale wyroki losu są dla nas często niemiłą niespodzianką. Zwłaszcza te nagłe, niespodziewane. Powrót do równowagi ducha trwa w takich razach niezwykle długo… W dniu naszego pierwszego spotkania na pomoście wymieniliśmy się telefonami i później umawialiśmy się na wspólne wędkowanie, lecz i w tym względzie Wasilij Podpoduszkin zaskoczył mnie na plus swym niebanalnym pomysłem. Ponieważ obaj znaliśmy tę rzekę jak własną kieszeń i wiedzieliśmy, kiedy jest szansa na porządne łowienie, on wysunął propozycję, abyśmy spotykali się zawsze na początku maja, potem na początku lipca oraz pod koniec października. Na cztery, pięć dni. O nocleg nie ma się co martwić. Choć na tym odcinku rzeki, wzdłuż której biegła droga gruntowa, były tylko trzy domy, w odległości kilkuset metrów jeden od drugiego, on zawsze wynajmował pokój w tej trzeciej chacie, która stała na niedużym wzniesieniu, po drugiej stronie którego było małe, urokliwe jeziorko. Gospodarze przyjemni, kulturalni. Dom zadbany, podwórze czyste. Jego pomysł przypadł mi natychmiast do gustu. Mieszkam w małej miejscowości, niecałe dziesięć kilometrów od interesującego nas, odcinka rzeki, więc miałem blisko. Przez kolejne pięć lat spotkaliśmy się czternaście razy. Spędziliśmy razem sześćdziesiąt osiem dni, niezapomnianych dni., łowiąc wspólnie i mieszkając w jednym pokoju, w którym usłyszałem setki niesamowitych historii, które pozostaną w mej pamięci na zawsze. Wiem, że z prostych obliczeń wynika, że tych spotkań powinno być piętnaście, lecz nie było. Los zadecydował inaczej. Dziwny, przewrotny los… On powoli przybliżał mi swoją niezwykłą osobę. Umiał opowiadać z humorem, a mnie jego humor wyjątkowo odpowiadał z tego względu, że mam podobny. Snuł swe historie, a ja słuchałem. Czasem wtrąciłem coś o sobie i on to natychmiast podłapywał, zadając mi dziesiątki pytań, na które chętnie odpowiadałem. Dobrze nam ze sobą było i miło upływał nam czas. Był strasznym żarłokiem – zjadał każdą ilość ryb, jaka by nie pojawiła się na stole. Lubił też popić, wino szczególnie, i wówczas w jego oku pojawiał się ów intrygujący błysk, mówiący mi bez cienia wątpliwości, że za chwilę opowie coś takiego, że spadnę z krzesła. - A wie pan, że znam biegle francuski? – rzekł kiedyś. - Poważnie? – spytałem zaskoczony. - A tak. Miałem dobrą nauczycielkę, niejaką Olgę Szczurkinę, która nauczyła mnie posługiwania się tym językiem w mowie i piśmie. Biegle. Sprawnie. Mogę bez problemu wtopić się we francuskie społeczeństwo i nikt by nie wpadł na to, żem Rusek. Uczyło mnie wówczas kilku prywatnych nauczycieli, lecz w jej przypadku musiałem siedzieć dobre dwa metry od niej, gdyż niemiłosiernie śmierdziało jej z paszczy. Choć tkwił w niej jeden złoty ząb, który lubiła wysuwać jak najdalej, reszta jej uzębienia musiała być w iście opłakanym stanie. Smród niemiłosierny! Mogło zemdlić. Siadywałem więc po drugiej stronie stołu, jak najdalej od niej, by nie inhalować się piekielnymi oddechami. Dziś mówię po francusku jak się patrzy! Spokojnie mogę mówić z każdym Francuzem. Nie sposób jednak zapomnieć jej próchniczych wyziewów, po których musiałem nieźle wietrzyć pokój, by dało się w nim wysiedzieć. Piliśmy tego wieczora wino, dużo wina. Zakąszało się smażonym okoniem. Podpoduszkin rzekł nagle: - Mów mi Wasilij. Jako starszy mam do tego prawo. Zaskoczył mnie po raz kolejny. Poczytałem to jako objaw sympatii ku mnie i nie mogłem mu odmówić. To byłoby niegrzeczne, więc nie wchodziło w grę. - Oczywiście. - A wiesz, drogi Svenie, kto tak naprawdę ukształtował moją osobowość? Kiedy jeszcze żyłem w Rosji? A powiem ci chętnie! Nie mam nic do ukrycia. Było ich trzech. Wielkie oryginały i szajbusy. Ludzie wielcy, niezapomniani. Każdego z nich ci opiszę z diabelską dokładnością. Żeńka Gribojedow był wielkim dziwakiem i znawcą kobiet, choć może nieco zbyt szeroko polewał, mówiąc, że je tak dobrze zna. Chrzanił, jak potłuczony. Jedna kiedyś go okradła. Druga nasłała na niego zbirów. Trzecia uciekła od niego aeroplanem z jakimś Węgrem. Czwarta twierdziła uporczywie, że ma z nią dziecko, choć Żeńka sam opowiadał wszem i wobec, że jest bezpłodny jak stary, fioletowy kalosz. Zbierał grzyby, te największe. Powyżej dwóch kilogramów. Kiedyś miał takiego grzyba - giganta, że cała jego służba i on się najedli do rozpuku i jeszcze dla psów i kotów zostało oraz dla niejakiego Aloszy Trupkina, grabarza ze wsi, który ponoć jadał tylko wtedy, kiedy był pogrzeb i kiedy udało mu się podłączyć do stypy. Ale ktoś się ponoć zatruł. Nazwiska nikt nie pamięta. Miał jakoby torsje i zabrudził jakoby potężnym chlustem ścianę. We łbie mu się kręciło, jakby z karuzeli zeskoczył w biegu. I co z tym począć? A może coś kombinował? Inni zdrowi, a on zatruty? Oszust! A w czorty z nim! Kłonicą go popędzić i niech trawę zieloną wciąga w pozycji na czworakach, to zdrowy będzie jak królik! Ludzie dali mu lekcję, solidny łomot go spotkał i zamieszkał w szałasie z suchej trzciny nad rzeką i gadał do siebie, jakby gadał do kogoś. Żeńka miał gdzieś takie muchy w nosie – był głuchy na głupich. Lubił medytować. Kontemplować byt. Rozmawiać z gwiazdami. Raz mu szepnęły, że jest dobry interes do zrobienia na jednej ruderze. Kupił ją i wyremontował z zamiarem sprzedaży. Potem przyjechał jakiś nerwowy facecik i pokazał mu akt własności i Żeńka pojął, że słuchanie gwiazd to zły pomysł, gdyż zapominają powiedzieć tego, co najważniejsze. Zrobiono go w konia. Diabelnie! Na Brooklynie komar brzmi w winie! - Nieźle powiedziane – zauważyłem. - Wołodia Czaszkin wywodził się z wielce arystokratycznej rodziny, która szczyciła się wprost idealną budową głowy oraz boskim profilem. Jego dawni, starożytni protoplaści ponoć pozowali sławnym, greckim rzeźbiarzom, i większość rzeźb i popiersi, które pochodzą z tamtych czasów, to podobizny jego przodków. Jego jakoś nikt nie chciał ani wyrzeźbić, ani namalować. Kiedyś ściągnął nawet do swego majątku pewnego Niemca, który malował go trzy dni i kiedy potem pokazał memu przyjacielowi dzieło swego pędzla, Wołodia wpadł w szał, gdyż podobnej maszkary nie oglądał nigdy na oczy w całym swym życiu, co zakończyło się tym, iż ów malarz wyleciał na podwórze wraz z oknem. Służba obiła go kijami i wygnała w czorty, gdzieś w lasy. W jego posiadłości, Czaszkowie, odbywały się co jakiś koncerty smyczkowe w wykonaniu zespołu, który wynajmował z miasta. Pewnego dnia przybył doń jakiś nowy i nieznany wcześniej zespół i uznawszy, że trafił do jakiegoś ciemnego, zaściankowego kmiota z woskiem w uszach, rzępolił niemiłosiernie, aż uszy więdły, lekceważąc kompletnie słuchacza i jego potrzeby sztuki. - Brać ich! – wrzasnął wówczas do służby Wołodia i po chwili wieśniacy, przepędziwszy niewydarzonych muzyków precz, sami zaczęli rżnąć na całego, aż ziemia się zatrzęsła. Tańczono na podwórzu tańce na jednej nodze, pary sunęły w skocznych korowodach. Nawet stary pies Pompon wył przeciągle jakieś wokalizy. Szanowny Czaszkin od tamtej pory miał już własną orkiestrę. Darowanemu traktorowi nie zagląda się w reflektory! - Nieźle powiedziane – powtórzyłem. - Sasza Grzebiuszczykow lubił mocno imprezować. Urodził się do tej roboty. Pito gorzałkę, jedzono dziczyznę, zagryzano ogórkiem. Każdy mógł nażreć się do oporu i napić, ile weszło. Balował zazwyczaj tylko z tymi, od których czegoś chciał lub którzy mogli mu w czymś pomóc. Był bardzo interesowny. Zapraszał ich do siebie i gościł. Nic za darmo – to była jego dewiza. Nie rozdrabniał się i może dlatego miał potężne posiadłości i wpływy. W ten sposób załatwił wiele spraw. Miał metodę. Był człowiekiem interesu. Jak wpraszała się do niego natrętna rodzina, zwłaszcza wredna, obrzydliwa teściowa, zawsze mówił, że musi wyjechać w ważnych sprawach, ma gwałtowny nieżyt jelit lub wizytę specjalistów, którzy muszą sprawdzić wodociągi, kanalizację, co potrwa dość długo, zatem żadne odwiedziny nie wchodzą w grę. Kiedy raz przybył doń krewny, jakiś wypłowiały, zezujący okrutnie wypłosz, którego widział dwa razy w życiu na oczy i którego bezczelne najście dotknęło go bardzo, schował się w piwnicy i nakazał służbie prędko go pogonić i powiedzieć, że pan jest w Niemczech i wróci za pół roku. Grunt to metoda! Raz wytyczony szlak! Żadnych przypadkowych ludzi, żadnych cwaniaków. Raz czekał na swego wuja, który mieszkał od lat w Ameryce. Brat matki, postać zacna. Urządził wszystko jak należy. Oczekiwano na gościa z całą pompą. Nagle na podwórzu pojawił się jakiś jegomość z tobołkiem w ręku i pomachał ręką na powitanie. Służba zaczęła witać mężczyznę, czym chata bogata. On się nie bronił. Nie rzekł nawet słowa. Był bardzo milczący. Może zmęczony? Zaproszono go do głównej izby, a tam, na stole, aż uginało się od przedniego żarcia. Patrzono jak wujek gołymi rękoma chwyta mięso i pożera je, wpychając sobie do ust potężne jego kawały, jakby w tej Ameryce głodzono go latami, i gdy później zaczął wsadzać je do kieszeni i do swego tobołka, Sasza zrozumiał, że coś tu nie gra. Ale nic nie mówił. Bo po co. Czekał. Długo. Patrzył. Wuj nie był zbyt rozmowny, w zasadzie nie rzekł od początku swej wizyty nawet jednego słowa. Szybko się spił i położono go na pierwszym piętrze, w ubraniu. Rano na podwórze zajechała piękna kareta, z której wyskoczył przystojny, opalony, bogato odziany człowiek i wesoło krzyknął: „How are you!” Służba cofnęła się w przestrachu, myśląc, że to jakiś szaleniec. Wiadomo, co było dalej: owego, głuchoniemego przybłędę, którego wzięto dzień wcześniej za szanownego wuja, pogoniono w diabły. Wuj w dom, Bóg w dom! Ten się śmieje, kto się śmieje, bo tak mu się akurat ubzdurało! Cóż za oryginalna kompania! Niepowtarzalne, nawiedzone typy! Pomyślałem, że życie Podpoduszkina, zanim uciekł do Szwecji, musiało być bardzo barwne i bujne. Tyle w jego opowieściach było zdrowej pasji, tyle radosnego optymizmu. Pięknie się go słuchało, pięknie umiał opowiadać. Lecz gdy mówił później o niejakim Kuciapkinie, który przekroczył granicę dziwaczności, gdyż postanowił, obciążony ołowiem, z wielką, długą, metalową rurą w gębie, specjalnie wyprofilowaną, aby w owej gębie można było ją trzymać, przejść po dnie jeziora, które miało prawie kilometr szerokości, pojawiła się w mym mózgu nagła refleksja: „A jakież to osobliwe odchylenie posiada mój szanowny znajomy? Obcując z ludźmi tak pokręconymi, i jemu musiało się to jakoś udzielić. Nie mogło być inaczej…” - Niech mnie Lucyfer weźmie w swe ramiona, jeśli tak nie było! – krzyknął Wasilij. Wtedy po raz pierwszy coś mi niejasno i niepewnie zaświtało w mózgu… Coś zaczęło mnie nurtować, pobudzać mą ciekawość. - Niech mnie porwie do piekła sam wściekły Bafomet! Byłem coraz bliższy wniosków. Już niemal na wyciągniecie ręki… - Niech mnie polski diabeł Boruta zaprosi do tańca i pożre mą duszę! Wtedy to się stało. Prysły wszelkie wątpliwości. Już wiedziałem: Wasilij Podpoduszkin wojował po swojemu z diabłem! - I raz mówi do mnie taki jeden, Griszka Biezmózgow, malarz naturalistyczny, że tak nie wypada, że trzeba się bać, nie przeginać pały, nie kozakować, za siebie czasem obejrzeć, bo może ktoś tam stoi, pazury szykuje, zębami zgrzyta, uszy na sztorc stawia, że piekło to lepiej zostawić w spokoju, ponieważ może przyjść do człowieka w środku nocy i wciągnąć go w niebyt… A ja mu na to: - A dawaj mi tu czarty rogate, zatańczę ja z nimi piekielnego kazaczoka! Bez wątpienia odkryłem dziwactwo Podpoduszkina. Diabły, anioły, byty nieokreślone… Może istnieją, a może to fikcja… Może lepiej trzymać się zwykłego życia i nie gadać o rzeczach, o których się niewiele wie? To całkiem niezłe rozwiązanie. Jednak nie dla wszystkich. Nie dla niego, mego wesołego druha… - Drogi Svenie – rzekł kiedyś na pomoście, kiedy to łowiliśmy okazałe okonie – a wiesz ty, że mój brat cioteczny, Pupkin, nie mylić z Papkinem, bohaterem niejakiego Fredry, rzekł niegdyś, że woli zwierzęta od kobiet? - Ciekawe zestawienie – odparłem. - Wszak na wierność zwierza możesz liczyć zawsze, na żony, do pierwszej okazji. Wtedy pomyślałem sobie, że te wszystkie baby całego świata są bliżej diabła niż my, mężczyźni. A wiesz, dlaczego? Już mówię: otóż, ich przewrotność, fałsz i przebiegłość jedynie diabelskiej równać się może! Kłamią, kręcą, knują. U nas, samców, to nie do pomyślenia! - Nie można odmówić prawdy temu stwierdzeniu – przytaknąłem. - I tu masz całe to diabelstwo! Ale co tam! Diabły nie istnieją! To wymysł ciemnych mózgów. Pozostałość średniowiecza. Folklor. Śmiechu warte bzdury! Należy to tępić i wyśmiewać się z tego, bo cała ta domniemana ferajna diabłów tkwi w ludzkich mózgach! Mogę je wszystkie posłać jednym, tęgim kopniakiem do tego ich piekła, które też jest tworem nawiedzonych pisarzy z dawnych epok. - Może lepiej nie… - radziłem spokojnie. - A czemu nie? - A niech sobie żyją w spokoju, jeśli w ogóle istnieją – odpowiedziałem. - Ja im dam spokój! – zawołał. – Po mojej śmierci! - Skąd ten zapał ku nim? - Z głębi duszy. - Ja bym tam to zostawił, jak jest. - Ja bym im udowodnił wyższość rozumnego człowieka. - Po co? Może to tępe istoty? - Oj przebiegłe, przebiegłe. Choć to tylko fikcja literacka. Ja w nie nie wierzę i tak pozostanie. - Ale nerwy są. - Nic na to nie poradzę. Jak przypomnę sobie dyktaturę proletariatu, natychmiast nasuwa mi się myśl o diabelskim obłędzie. Tylko im mordy arbuzem porozbijać! Nie będę rozpisywać się o naszym łowieniu ryb, gdyż nie o to mi w tej historii chodzi. Zamierzam skupić się na rzeczach zasadniczych. Zwięźle i konkretnie. Kiedyś do mnie zadzwonił i krzyknął do słuchawki, że diabły wybiły mu okno w sklepie, a potem inne demony narobiły mu na wycieraczkę w jego domu. Odparłem, że to pewnie jakieś dzieci rzuciły dla żartu kamieniem w szybę, a wycieraczka to robota jakiegoś bezdomnego, zdziczałego psa. Nie chciał słuchać – nie uwierzył. Zaparł się na całego. Po jakimś czasie znów telefon. - Wczoraj – powiada – jakiś szatan połamał mi krzaki w ogrodzie! Dasz wiarę? Porzeczkowe! Takie, piękne krzaki! - Może to chuligani – powiadam – byli w okolicy i chcieli się zabawić. - Nie sądzę – mówi – u nas nie ma wykolejonej młodzieży. - To może - mówię – jakiś nieprzychylny sąsiad to zrobił. - Mam tu – powiada – samych przyjaciół. - Skoro tak – powiadam – to już sam nie wiem. - Diabły, diabły, których nie ma! Może dlatego tak bardzo dokazują? Chcą zaistnieć! - Drogi Wasilij, dajmy temu spokój. - Nogi im z dupy powyrywam, jak mi tu jeszcze choć raz naszkodzą! - Bez nerwów. - Łatwo ci mówić! Mija tydzień, może dwa, znowu słyszę dzwonek telefonu. Podchodzę, biorę słuchawkę do rąk, przystawiam do ucha i słyszę Podpoduszkina. - Mam rozbitą – krzyczy – głowę! - Jak to – pytam – możliwe? - W nocy – mówi – spadł mi kandelabr i rąbnął mnie w skroń. - Tak po prostu – powiadam – sam spadł? - Nie sam – rzecze – diabły mi go na łeb puściły! - Ale teraz – pytam – już w porządku? - Diabelnie – mówi – w czaszce kłuje i zawroty jakieś niemiłe… - Może dobrze – doradzam – iść z tym do lekarza? - Dam radę – powiada – nie zmogą mnie! Spotkaliśmy się w lipcu nad rzeką, jak było umówione. Wynajęliśmy pokój u miłych gospodarzy i poszliśmy na nasze miejsce łowić. Usiedliśmy na krzesełkach i w milczeniu patrzyliśmy na kolorowe spławiki. Pogoda była słoneczna, przyjemna. - Diabli nadali – rzekł posępnie. - O co chodzi, Wasilij? – spytałem. - Zapomniałem zabrać z domu haczyków. Jak to możliwe? To niemożliwe! - Spokojnie – ja mam wystarczająco dużo. Starczy dla każdego. - Ale skąd takie roztargnienie? - Znikąd. Czasem każdy z nas to przeżywa. - Szatańska sprawka! - Daj spokój – ja też miewam zaniki pamięci. To nic nadzwyczajnego. - Oj nie wiem. - Po co o tym teraz mówić? Jesteś nad wodą i te haczyki, które zostawiłeś w domu, będziesz miał na następny raz. Nie uciekną. Nie ma sensu o tym gadać. Ciesz się chwilą. Łowiliśmy więc dalej. Znów było przyjemnie. Kiedy potem, po sutej kolacji, poszliśmy do pokoju i wypiliśmy w nim butelkę przedniego wina, nawet nie wiem, kiedy zmorzył mnie nagły sen i odpłynąłem w oka mgnieniu. Budzę się nagle w środku nocy i widzę Podpoduszkina jak siedzi przy oknie i wpatruje się z przejęciem w mroki nocy. Pytam go więc: - Czemu nie śpisz? On mi na to: - Coś tam mignęło. Jakieś dwie godziny temu. Takie czarne, podejrzane, jak koczkodan jakiś… Poczułem w małżowinie usznej takie krótkie: buuu, jak go widziałem… - Nie. Zdawało ci się. Kładź się spać. Szkoda nocy. - Ja już nie zasnę… - rzekł poważnie. – Będę czekał, aż się znów pokaże. Wiem, że się musi raz jeszcze pokazać… Takiego go jeszcze nie znałem – w tamtej chwili w jego wesołym, kpiarskim zazwyczaj spojrzeniu był nieuchwytny niepokój, twarz marszczyła się w osobliwym zdenerwowaniu… Nie starałem się go odwodzić od tego zamiaru – i tak nie posłuchałby. Niebawem twardo zasnąłem. Kiedy obudziłem się rano, zauważyłem natychmiast, że Wasilij jeszcze śpi, w pozycji siedzącej, w ubraniu, tak, jak go widziałem w nocy – od tego oczekiwania nie wiadomo na co zapadł w sen przy oknie, oparty o parapet i tak już pozostał… Wnet go obudziłem, bo dzień zapowiadał się pięknie i wesoło. Na dworze lato, śpiewają ptaki, w wodzie pływają ryby, pod ścianą stoją wędki. On spojrzał na mnie zaspany i szybko sobie coś przypomniał: - Nie pojawił się. Ten zwierz, czy co to tam było. - Może w ogóle nic nie było? – spytałem. - Było. Na pewno. Jestem tego diabelnie pewien. Dziwne, czarne, jakieś paskudne takie… Myślę, że robią mi na złość… - Kto? - Te diabły zakichane, których nie ma, a jednak jakoś są… - Przestań, nie warto zaprzątać sobie nimi głowy – chciałem jakoś rozładować jego niepokój, choć wcale mi się to nie udało, bo on mówił dalej: - Prowokują, poskakują mi. - Zignoruj je. Udawaj, że ich nie ma – ponowiłem kolejną próbę uspokojenia mego druha, lecz i ta na spaliła na panewce. Westchnął głęboko, jednakże nie było to westchnie płynące ze zmartwienia – było oznaką poważnego zdenerwowania. I rzekł mi tak: - Ja obmyślę coś na nie. Mam dość tych głupich gierek. Muszę im pokazać, kto tu rządzi. Potem zjedliśmy śniadanie i poszliśmy na ryby. Do „swojego tematu” więcej już nie wracał. Przez jakiś czas… Czułem jakoś przez skórę, że w jego głowie kotłują się rozmaite myśli i coś tam mocno analizuje, bowiem wnet dostrzegłem, że łowienie wcale mu nie idzie – plącze się żyłka, spławik ląduje w trzcinie, rwie się haczyk za haczykiem… U tak wytrawnego wędkarza to rzecz niespotykana. Kiedy już żeśmy sobie połowili i pogadali o niczym, odzywa się w te słowa: - Chyba już wiem. - Co takiego? – pytam go. - Mam pomysł, jak im zagrać na nosie. Potem dadzą mi spokój. Zobaczą, kto jest górą, w dosłownym tego słowa znaczeniu… - O! - Na razie sprawę zachowam w tajemnicy. To ważne. Nawet bardzo. Któregoś dnia do ciebie zadzwonię. Powiem ci, co postanowiłem. - Dobrze. Już jestem ciekaw. Będę o tym ciągle myślał. - Nie wątpię. Jak się dowiesz reszty, będziesz jeszcze bardziej. Po zakończonym pobycie rozjechaliśmy się do swych domów. Zaintrygowały mnie jego słowa, ale też nieco przeraziły. Cóż takiego zaświtało w jego ekscentrycznym mózgu? Pewnie coś ekscentrycznego, bez dwóch zdań. Tak też faktycznie było – kiedy do mnie po jakimś czasie zadzwonił i powiedział, co postanowił, o mało nie spadłem z krzesła. Nasza rozmowa wyglądała mniej więcej tak: - To ja – odezwał się podejrzanie spokojnym głosem, w którym coś mi nie pasowało. - Witaj, Wasilij – przywitałem go. - Przejdę do sedna. Pamiętasz naszą ostatnią rozmowę? - Ano pamiętam. - A chcesz posłuchać, co mam ci do powiedzenia? - Pewnie. - No to przygotuj się, przyjacielu, na coś naprawdę mocnego – i rzekłszy te słowa nakreślił mi dokładnie swój plan, który postaram się w tej chwili w miarę dokładnie opisać. Otóż jego podstawą miała być…lotnia napędzana średniej wielkości silnikiem spalinowym, z dużym śmigłem i sporym siedzeniem, przed którym znajdowała się poprzeczna rura metalowa, której latający trzymał się podczas lotu. Ów sprzęt był własnością jednego z jego rosyjskich przyjaciół, mieszkających w jego miasteczku, Wańki Kiczypurkina, który obecnie nazywał się Ingmar Pedersen i na stałe przechowywał swój latający wehikuł u szwagra, mieszkańca wsi, znajdującej się pięć kilometrów na zachód od miejsca, w którym zawsze łowiliśmy, a więc w odwrotnym kierunku niż moja miejscowość. Wybór lotni był uzasadniony – przecież na drzwiach od stodoły nie mógł dokonać tego, co zamierzał wkrótce dokonać. A była to rzecz zaiste niezwykła, wielce ekscentryczna i…niebezpieczna. Zawsze twierdził: „Te diabły zakichane, których nie ma, a jednak jakoś są…” Powtarzał nie raz: „Prowokują, poskakują mi…” Często mówił: „Diabły nie istnieją! To wymysł ciemnych mózgów. Pozostałość średniowiecza. Folklor. Śmiechu warte bzdury! Należy to tępić i wyśmiewać się z tego, bo cała ta domniemana ferajna diabłów tkwi w ludzkich mózgach! Mogę je wszystkie posłać jednym, tęgim kopniakiem do tego ich piekła, które też jest tworem nawiedzonych pisarzy z dawnych epok…” Teraz postanowił rozwiać raz na zawsze swe wątpliwości, odnośnie istnienia wszelkich diabłów, i jeżeli rzeczywiście istnieją, to niebawem rozprawi się z nimi, dając im solidną lekcję pokory, której nigdy nie zapomną, ale jego to już mało będzie obchodzić. Udowodni im, że być człowiekiem to nie bać się niczego, bo strach to najgorszy doradca. Jego lot miał odbyć się w samym środku nocy, a mianowicie tuż przed północą, aby równo o dwunastej wylądować na miejscu, na które wybrał podwórze naszych miłych gospodarzy, u których zawsze mieszkaliśmy podczas naszych spotkań wędkarskich. Czemu akurat tam? A to dlatego, że to właśnie tam, podczas naszego, czternastego pobytu na rybach, widział w nocy, owo czarne „coś” i jakoś doszedł do wniosku, że to właśnie tam należy poskromić te złośliwe byty piekielne, skoro na podwórzu naszych gospodarzy postanowiły mignąć mu owym dziwnym stworem, materializując się. Taka była jego logika. Mówił to spokojnie i świadomie. Nie zgrywał się, ani nie żartował. Tym razem był śmiertelnie poważny. Czułem, że wie, co mówi, bo było to wynikiem głębokich przemyśleń. Był gotów na wszystko. Nie bał się. Był spokojny, nierozogniony. I przekonywujący… Nocny lot miał swój sens. Północ, jak powszechnie wiadomo, to pora duchów, diabłów i upiorów, i to właśnie tę niezwykłą porę wybrał, aby ostentacyjnie zamanifestować swą absolutną ignorancję i pogardę dla wszelkiego pierwiastka demonicznego i pokazać, że nie ma w nim lęku, bowiem jest jedynie chęć pokazania, że jemu, Wasilijowi Podpoduszkinowi, diabły do pięt nie dorastają i mogą sobie co najwyżej pomarzyć w swej naiwności, że go kiedykolwiek pokonają i doprowadzą do rozstroju nerwowego czy innej zguby. Mówił, że nie strącą jego lotni na ziemię, bo są za słabe i za głupie, a poza tym on tego nie chce i to jest właśnie wiążące – jego wola ma tu pierwszeństwo. On przyleci cały i zdrowy, bo tak zadecydował. Teraz miarka się przebrała, żarty się skończyły, wrzód pękł. Teraz jego kolej na wykonanie poważnego ruchu. Zamierzał podczas swego lotu cały czas na głos złorzeczyć i ośmieszać wszelkie znane mu diabły, aby jasno wiedziały, że i powietrzu wcale się z nimi nie liczy i wyrazi śmiało to, co mu się będzie chciało. Równie dobrze mógłby to uczynić pod wodą, na dachu, pod ziemią lub we własnym pokoju, siedząc wygodnie w fotelu i pijąc herbatę. Czuł się nietykalny i na ziemi, i w powietrzu. Nie miał w głowie żadnych, złych wyobrażeń. Dzwonił już do naszych miłych gospodarzy i uprzedził ich o swym przylocie i poprosił, aby dom był dobrze oświetlony, aby łatwiej było mu wylądować. Przygotował więc wszystko perfekcyjnie i po mistrzowsku. Na koniec powiedział mi, że jeszcze się taki nie urodził, który miałby jemu, Wasilijowi Podpoduszkinowi, człowiekowi wolnemu i niezależnemu, głowę do ziemi przyginać i mówić, co ma robić. Ostatnie jego słowa brzmiały podobnie: życzył w nich wszystkim diabłom, jakie gdziekolwiek istnieją, aby szlak je trafił i żeby wyginęły jak paskudna szarańcza, jeden po drugim, na zawsze. - No i jak ci się to podoba? – spytał. - Tęgie! Nie ma co! Masz ty charakter, Wasilij! – rzekłem szczerze. - A chcesz to sobie obejrzeć z bliska? - Chcę. Ale będę w ukryciu. Gdzieś w pobliżu. Znajdę sobie jakąś kryjówkę. - Czemu? - Na wypadek, gdybyś potrzebował pomocy. - No co ty! Svenie drogi, to czysta sprawa. Tu nie będzie żadnych niespodzianek. Nie ma na to szans. Nie wierzę w bujdy. Mam jasną wizję. Nie bój się o mój los, bo jest on tylko i wyłącznie w moich rękach. Żadne paskudztwa mi nie straszne! - Szanuję twoją odwagę, ale jednak pozwól mi zrobić po swojemu – nalegałem. - A rób. Nie mam nic przeciwko temu. Skoro tak chcesz – zakończył. Był sierpień 1950 roku, piękny i wciąż ciepły. Nigdy nie myślałem, że dane mi będzie przeżyć coś tak niezwykłego w jakąś zwykłą, sierpniową noc, którą mogłem spędzić wygodnie w łóżku, spokojnie i bez nerwów. Ale byłem ciekaw, jak Wasilij rozegra całą tę sytuację i przyznaję, że trochę się niepokoiłem. Chciałem być w pobliżu, chciałem służyć mu pomocą, bo polubiłem go jak nikogo innego i zależało mi na tym, aby włos mu z głowy nie spadł. Dokładnie 15 sierpnia odbyło się to, co teraz opiszę. Podam każdy szczegół, aby oddać dokładnie całą prawdę. To bardzo istotne dla tej opowieści i dla jej wiarygodności, za którą ręczę głową i honorem, gdyż byłem jej jedynym, naocznym świadkiem i wiem, co mówię. Ponieważ, jak wcześniej już wspomniałem, mieszkam niecałe dziesięć kilometrów od tamtej wsi, pojechałem tam rowerem. Noc była jeszcze całkiem ciepła, jak na tę porę roku. Nie padał deszcz, nie wiało, w przyrodzie zapanowała jakaś cisza i spokój. Gdy przybyłem na miejsce, ujrzałem kilka stogów siana. Jeden, mały i niewysoki, stał jakieś trzydzieści metrów od wejścia do domu naszych gospodarzy, w rogu podwórza, które było doskonale oświetlone mocną lampą ścienną, wiszącą nad drzwiami domu. Mały stóg był tym, czego potrzebowałem. Tam się cichaczem zakradłem i położywszy na ziemi rower, zakopałem się w sianie, robiąc sobie otwór, przez który z łatwością widziałem wszystko dookoła. W ten sposób oczekiwałem na przylot lotni. Kiedy spojrzałem na zegarek, była godzina jedenasta. W pozornym spokoju leżałem i wdychałem nocne powietrze. Czułem jakiś dziwny niepokój, coś wierciło mnie w brzuchu, coś w nim burczało. Byłem przygotowany na wszystko, choć nie zakładałem żadnych nieoczekiwanych sensacji. Czas płynął wolno, za wolno, jak na mój gust. Powoli czułem, że pomimo pewnego niepokoju, który odpędzałem od siebie, ogarnia mnie tępa senność i oczy zaczynają mi się same zamykać, ciążąc mocno, jakbym miał na nich ołowiane powieki. Znów spojrzałem na zegarek – dochodziła dwunasta. Zbystrzałem na moment, lecz na nic to się zdało – po chwili zasnąłem… Gdy się ocknąłem około pierwszej, ujrzałem coś, czego nie zapomnę do końca mego życia. Nawet na stare lata będę pamiętał to wyraźnie i ostro, jakbym właśnie to zobaczył. Spostrzegłem, że nasi mili i życzliwi gospodarze, których twarze wydawały się obecnie kamienne i pozbawione życia, wynoszą coś z domu, co przypominało zrolowany koc lub spory pakunek, lecz to coś było najwyraźniej wypełnione czymś ciężkim, bowiem nieśli to z niemałym trudem. Na wprost domu, w długim rzędzie, stało kilkunastu mężczyzn, kompletnie łysych, wysokich i niskich, chudych i grubych, odzianych tak samo w długie, czarne peleryny prawie do samej ziemi i w milczeniu obserwowało całą tę dziwną scenę. Stali do mnie bokiem, więc widziałem ich pod pewnym kątem. Kiedy położono to coś na ziemi, gospodarz sięgnął po łopatę, która stała oparta o ścianę i zaczął szybko kopać dół. Wokoło panowała grobowa cisza, potęgująca niesamowitość całego zajścia. Nikt się nie poruszył, nikt nie drgnął. Po kilkunastu minutach dół był gotowy. Wrzucono do niego zrolowany koc, który głucho padł na jego dno, po czym mężczyzna w oka mgnieniu zakopał go i uklepał butami nierówną ziemię. Rzucił łopatę gdzieś na bok i stanął obok swej żony. Bez emocji spoglądali przed siebie… Wtedy odziane na czarno indywidua podeszły do nich i każdy z osobna położył im swą rękę na głowie, i uczyniwszy ten osobliwy gest, po chwili znów stanęli w rzędzie i przez parę minut nic się nie działo. Nasi gospodarze patrzyli tylko pustym wzrokiem w nocne mroki, jakby byli w transie lub pod wpływem hipnozy. Potem drewnianym krokiem weszli do domu. Dopiero wtedy, niby przez przypadek ujrzałem, gdzieś za jego węgłem, skrzydło lotni… A więc Wasilij doleciał… Lecz gdzie teraz jest? Czemu nigdzie go nie widać? Czyżby był w domu? Nagle rzucam spojrzenie na grupę czarnych mężczyzn i ku memu bezgranicznemu przerażeniu dostrzegam, że w miejscu, w którym kończą się plecy, coś zaczyna się u każdego z nich gwałtownie poruszać i pulsować pod pelerynami, po czym ich koniec nagle się unosi i widzę kilkanaście długich, włochatych, obrzydliwych kit, którymi zaczynają kręcić jak uradowane psy. - Boże jedyny… - jęknąłem. Wtedy w mgnieniu oka zrzucili z siebie swe odzienie i ujrzałem jakieś nagie, połyskujące potem stwory, podobne do ni to do małpy, ni to do człowieka, czarne, pokryte bujnymi, szarymi kłakami… Zebrali się zwartą kupą i wtedy stało się coś, co ścisnęło mi gardło żelazną rękę grozy – błyskawicznie zlali się w jedno, z czego uformowała się wielka kula, która zaczęła z zawrotną prędkości i wielkim, koszmarnym szumem kręcić się w kółko jak dziecięca zabawka zwana potocznie bąkiem, który wirował dziko przez jakąś minutę, po czym wszystko prysło jak bańka mydlana i wówczas ujrzałem w miejscu owego niesamowitego zjawiska ogromne, czarne ptaszysko, podobne do kondora, które metalicznie zakłapało długim dziobem i odwróciło na moment łeb gdzieś na bok. Wtedy ujrzałem w nimi mnóstwo ostrych, złotych zębów, wielkich, jak u lwa… Wtem, wydawszy przeraźliwy skowyt, potwór wzbił się w niebo i odleciał. Posiedziałem jeszcze kilka minut w stogu, po czym wyskoczyłem z niego i pobiegłem do domu. Wpadłem tam jak burza i ujrzałem moich gospodarzy jak siedzą w kuchni przy stole, po obu jego końcach i kamiennym wzrokiem patrzą na siebie. Wyglądało to przerażająco i upiornie. - Co tu się stało? – zawołałem. – Co tu się stało? Gdzie Wasilij? Nie odpowiedzieli, nawet na mnie nie spojrzeli. Siedzieli nieruchomo jak mumie. Wtedy podbiegłem do gospodarza i potrząsnąłem jego ramieniem. W tej samej chwili jak wypuszczony z dłoni piach, rozsypał na ziemi, tworząc kupkę szarego popiołu… Tylko puste ubranie z szelestem spadło na podłogę… Gdy dotknąłem kobiety, i ona błyskawicznie zamieniła się w proch… - Nieee! – wrzasnąłem łapiąc się gwałtownie za głowę. Wyskoczyłem z domu jak z procy i w mgnieniu oka odnalazłem łopatę. Zacząłem z impetem rozkopywać ziemię, w której spoczął ów podejrzany, ciężki rulon. Kopałem zawzięcie. Kopałem szybko. Była we mnie żądza poznania prawdy. W końcu ujrzałem to, czego szukałem. Schyliłem się, aby po to sięgnąć. Było to zapewne bardzo ciężkie. Nijak nie można było ruszyć tego z miejsca. Złapałem więc mocno za koniec materiału, który okazał się kocem i zacząłem ciągnąć go z całych sił w swoją stronę. W ten sposób rozwinąłem wnet pakunek. Wtedy ujrzałem mężczyznę. Miał szeroko otwarte oczy. Coś mi mówiło, że został uduszony. Ten język… Wystawał z ust w sposób ohydny, odpychający. Wiedziałem, że tak wyglądają uduszeni. Ta twarz… Jakże znajoma, jakże bliska. Wielokrotnie na nią patrzyłem. Spoglądała teraz trupim, bezcielesnym wzrokiem. Poznałem go natychmiast i wówczas krew uderzyła mi do głowy, w oczach gwałtownie pociemniało, czoło zrosił zimny pot. Drżałem na całym ciele… Tam, w rowie, leżał Wasilij… Nie żył… Zsunąłem się w głąb wykopu, aby go wydobyć, lecz w chwili, kiedy go dotknąłem, nastąpiło dokładnie to samo, co przed momentem w kuchni – mój druh rozpadł się, zamieniając się w proch… Na ziemi pozostało tylko jego ubranie. Z ogromnym impetem, jak oparzony, wyskoczyłem z rowu i wnet zemdlałem. Kiedy się ocknąłem, był już poranek, godzina ósma. W sercu poczułem bolesny ścisk, którego nigdy nie zapomnę. Zabolało, zabolało bardzo. W głowie kołowało mi się, jakbym pił okrutnie całą noc i palił grube cygara. Nadal do mnie nie docierało, że to koniec naszej, wspaniałej znajomości. Że już nigdy nie spotkamy się rybach. Na tym samym, pełnym wspomnień, pomoście. W naszym, ulubionym miejscu. Już nie w naszym – wiedziałem bowiem, że nigdy już tu nie wrócę. Nie byłbym w stanie zmusić się do tego – czasem nie ma już drogi powrotnej… Zebrałem w sobie siły, wciągnąłem głęboko powietrze. Raz jeszcze obejrzałem wszystkie trzy trupy, a w zasadzie tylko to, co z nich zostało, i wiedząc, że moja opowieść może zostać uznana za opowieść wariata, czym się wcale nie przejąłem, znalazłszy w domu telefon, natychmiast zadzwoniłem na policję. 2010-08-02 Khrystyna jest piękną ukraińską modelką i właścicielką psa rasy pomeranian – Roksany. Khrystyna z pewnością mogłaby reklamować usługi chirurgów plastyków, a jako modelka szczególnie lubi stylizacje miejskie (choć angielskie określenie „street style” aż kusi, żeby opisać je jako „uliczne” w najgorszym możliwym rozumieniu tego słowa). To też dziewczyna, którą tulił Sergio Perez, w sensualnym tańcu, trzymając ręce na jej biodrach, a może i raczej trzymając się jej bioder, bo stan, w jakim się znajdował wskazywał, że w pionie sam by nie ustał. Tak wyglądała impreza w Monako zwycięzcy tego prestiżowego wyścigu w barwach Red Bulla. Tajemnicą pozostaje, jak zareagowała na filmy wideo z tej imprezy Carola Martinez, żona meksykańskiego kierowcy, będąca wtedy w połogu po urodzeniu raptem dwa tygodnie wcześniej ich trzeciego dziecka. Wiadomo natomiast, jak zareagował Perez – w oświadczeniu zapewniał, że była to po prostu bardzo zła impreza, a jego bliscy wiedzą, jakimi wartościami się kieruje. Możemy tylko zawierzyć, że lojalność jest jedną z nich. Perezowi się upiekło. Zrobił z siebie totalnego pajaca, ale nikt do tego nie wraca, nie wypomina mu tego, nie oskarża o postępowanie niezgodne z zasadami, które powinien promować kierowca Formuły 1, jego zespół milczy. Wszystko jest w porządku. Ma w tym Perez wielkie szczęście, bo ostatnie wydarzenia pokazują, że w Formule 1 na świeczniku jesteś cały czas, nie ma spraw publicznych i prywatnych, a ze wszystkiego, co powiesz jesteś bezlitośnie i bezwzględnie rozliczany. ***** Nelson Piquet to trzykrotny były mistrz świata, który – wszystko na to wskazuje – nie będzie miał już wstępu do padoku Formuły 1. To dlatego, że w listopadzie zeszłego roku w rozmowie z brazylijskimi mediami nazwał Lewisa Hamiltona neguinho. Google translate tłumaczy to słowo tylko na jeden sposób: „cz...ch”. I tak też przetłumaczyły je anglojęzyczne media. Piquet został natychmiast potępiony przez Formułę 1, Mercedesa, Hamiltona, dziennikarzy, wszystkich. Ludzi, którzy nie zadali sobie trudu, żeby spytać jakiegokolwiek Brazylijczyka czy Portugalczyka, co Piquet powiedział. „Nego”, „nequinho”, „negao” to słowa, które owszem mogą być pejoratywne, ale mogą też być zupełnie normalne. Aby były obraźliwe, musi za tym pójść przekleństwo. Samo słowo, używane jest równie często między białymi (choć starszymi ludźmi) jako odpowiednik czegoś w stylu „stary”, „chłopie”. I w ten sposób użył go Piquet, co próbował wyjaśnić w oświadczeniu. Nikt go jednak nie słuchał, a to Piquet zawdzięcza sobie sam, bo pracował na to latami. Ricardo Patrese, kolegę z ekipy, nazwał kiedyś płaczką i bezużytecznym kierowcą. Keke Rosberga? „Gówniany”. O sąd otarła się sprawa, gdy o Ayrtonie Sennie powiedział: „Spytajcie go, dlaczego nie lubi kobiet”. Właściwie można by się zastanawiać, czy za homofobiczną nie należy uznać reakcję Senny, który sugestię, że jest gejem odebrał jako aż tak obraźliwą, że Piqueta chciał pozwać. Pal sześć, grunt, że intencje Piqueta pozostają jasne, co też się potwierdziło, gdy światło dzienne ujrzał inny jego niedawny komentarz o Hamiltonie. Homofobiczny i zwyczajnie prostacki. Gbur, burak, a teraz także banita. ***** Formuła 1 bardzo głośno mówi teraz o EDI – Equality, Diversity, Inclusivity – równość, różnorodność, inkluzywność. Ledwie kilkanaście dni temu FIA stworzyła stanowisko doradcy ds. EDI w motorsporcie. Posadę objęła... Ukrainka Tania Kucenko. Gdy tylko ktokolwiek ze społeczności F1 jest atakowany ze względów rasowych czy płciowych, całe środowisko stoi za tą osobą murem. Gdy tylko ktoś dopuści się takiego ataku, ma całe środowisko przeciwko sobie. Tak było, gdy na Twitterze zakwestionowano kompetencje nowej ekspertki Sky Sports – Naomi Schiff, dawniej kierowcy, skądinąd pięknej dziewczyny, pochodzącej z Rwandy, a urodzonej w Belgii. Lewis Hamilton był pierwszym, który stanął w jej obronie. Tak było, gdy Juri Vips, Estończyk z programu juniorskiego Red Bulla, powiedział podczas streamu, że nie założy różowej czapki „bo jest gejowa”, a potem grał w Call of Duty i strzelając do przeciwnika – czarnoskórego – nazwał go cz...chem. We wtorek Vips stracił kontrakt w Red Bullu. Co ciekawe jednak, zespół, w barwach którego jeździ w Formule 2 – Hitech – zatrzymał go do końca sezonu. Jego szef został za to odsądzony od czci i wiary, a cała seria – to kolejne „oświadczenie” w ostatnich dniach – wyraziła wielkie zaskoczenie i zapowiedziała kontrolę zespołu, aby upewnić się, że właściwie zajmuje się tematem. Olivier Oakes, szef ekipy tłumaczy: „Jeśli nie możesz popełnić błędu, szczerze za niego przeprosić i dostać drugą szansę, to co to mówi o nas jako o społeczeństwie?”. ***** Jak rozsądzić, kto na drugą szansę zasługuje? Vipsa usprawiedliwić się nie da absolutnie niczym, ale na razie ją – przynajmniej częściowo – dostaje. Piqueta nie można już jednak dłużej traktować jako nieszkodliwego staruszka. Zasłużony czy nie, starszy czy nie. Od dziś jest banitą.

o jedno słowo za dużo